Meryl Streep jako Francesca w Co się wydarzyło w Madison County (reż. Clint Eastwood)
Jest jeszcze dosyć wcześnie, więc w powietrzu nadal unosi się charakterystyczny zapach poranka: parującej po nocy ziemi, wilgotnych od rosy liści i kwiatów leniwie przygotowujących się na inwazję pszczół. To zapach świeżości, tak jak świeży jest ten rozpoczynający się dzień, nie wiadomo, co jej przyniesie. I choć przeżyła już wiele poranków takich jak ten i wydaje jej się, że zna na pamięć wszystkie rozwinięcia oraz ciągi dalsze, przez chwilę wciąż tli się w niej nadzieja, że tym razem będzie inaczej, tym razem spotka ją coś, czego nie może przewidzieć. Świerszcze rozpoczęły już jednak swój codzienny koncert, więc i ona daje się wessać wirowi codziennych obowiązków. Gdy wytrzepuje na tarasie wejściowy dywanik nie pamięta już, o czym myślała kilka minut wcześniej. Kurz miesza się z zapachem poranka i gryzie ją w gardło. Tymczasem od strony drogi zbliża sięwłaśnie samochód wzbijając w powietrze tumany pyłu. Francesca porzuca dywanik, otrzepuje dłonie i robi kilka kroków w kierunku ławki, na której postawiła szklankę z mrożoną herbatą. Bierze łyk, kostki lodu grzechoczą w szkle. Ociera usta akurat w momencie, gdy samochód zatrzymuje się pod jej domem. To ciemnozielony pick-up, mocno przybrudzony.
– Dzień dobry – mówi mężczyzna, który z niego wychodzi. Jest ogorzały od słońca, ma siwe włosy w koszmarnym nieładzie i koszulę z długim rękawem zarzuconą na szary t-shirt. – Wydaje mi się, że się zgubiłem.
Czy nie jest mu za gorąco, myśli Francesca, a po chwili dostrzega, że nieznajomy podwinął jednak rękawy koszuli.
– Jedzie pan do Iowa? – pyta i wie, że w jej słowach słychać akcent, może bardziej, niż by sobie tego życzyła. Opiera się jednym bokiem o drewniany słup tarasu, ręce założyła na piersiach.
– Tak.
– To się pan nie zgubił.
Mężczyzna sięga do kieszonki koszuli i wyciąga z niej mały notes.
– Szukam mostu. Jednego z tych krytych – wertuje kartki w poszukiwaniu nazwy.
– Roseman?
– Tak.
Francesca kiwa głową. Staje jej przed oczami most: drewniany, otoczony tunelem z desek, w którym jaskółki wiją gniazda i ukrywają się pająki. Pachnący stęchlizną. Most trzeszczy i kolebie się na wszystkie strony zawsze, gdy się po nim przejeżdża, a już zwłaszcza wtedy, gdy poziom wód w rzece jest wysoki, a prąd rwący i silny. Pamięta rozczarowanie, jakie przeżyła, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Najsłynniejszy most w Iowa nijak miał się do starożytnych, kamiennych mostów, jakie znała z Włoch. Richard obraził się na wiele godzin, gdy mu się do tego przyznała, mimo że byli świeżo po ślubie i taka błahostka nie powinna była zakłócić ich miodowego miesiąca. Czy powiedzieć nieznajomemu, że most Roseman to tak naprawdę kupa byle jak zbitych, spróchniałych desek i wiele hałasu o nic?
– Jest niedaleko. Jakieś trzy kilometry stąd – mówi zamiast tego i drapie się po dłoni, a potem chowa ją między połami sukienki. Jest coś takiego w tym mężczyźnie, że miałaby ochotę z jednej strony schować się przed nim za drewnianym słupem tarasu, a z drugiej odgarnąć mu z czoła tę siwą grzywkę, która wpada mu w oczy.
– W którą stronę? – pyta mężczyzna.
Francesca zna drogę do mostu na pamięć, prowadzi tamtędy trasa do miasteczka i kościoła, ale dziś potrzebuje chwili, żeby ją sobie przypomnieć. Schodzi z tarasu, bo jednak pragnienie poprawienia grzywki jest w niej silniejsze.
– W tamtą – wskazuje palcem kierunek. – Za Cutterami trzeba skręcić w lewo – ma ochotę ugryźć się w język. Przecież mężczyzna nie ma pojęcia, kim są Cutterowie! Jej akcent musi też być wyraźniejszy, gdy stoi bliżej.
– Za Cutterami? – dopytuje mężczyzna. Wydaje się spokojny. Dlaczego tak bardzo zależy jej, żeby przed nim dobrze wypaść?
– Za farmą Cutterów. To mały domek przy drodze – Richard zawsze złości się na nią, że nie potrafi precyzyjnie objaśniać drogi. Po dwudziestu latach małżeństwa nie potrafi pojąć, że dla niej, ważniejsze niż dyktatura prawo- lewo, czterech kroków w przód czy pięciu w tył, są małe szczegóły, na które zwraca uwagę po drodze i które jak kłębek Ariadny prowadzą ją do celu. – Jest tam zły żółty pies.
– Jasne. Zły żółty pies – mężczyzna opiera się teraz o maskę samochodu i patrzy na nią przymrużonymi oczami. Francesca wcale nie ma pewności, czy się z niej nie naigrawa. Zdenerwowana drapie się przez chwilę w głowę. Może to od upału kompletnie nie może dziś zebrać myśli.
– Potem cały czas prosto tą drogą aż do rozwidlenia. Stamtąd będzie niecały kilometr – oddycha z ulgą, udało jej się precyzyjnie opisać trasę. Pozwala sobie nawet na mały uśmiech. Ma poczucie sukcesu. A jednak nie.
– Gdzie na rozwidleniu? – dopytuje mężczyzna. Włożył ręce do kieszeni w geście męskości i władzy. Czy on na pewno chce dostać się do mostu, czy raczej się nad nią poznęcać? Francesca znowu nie może zebrać myśli.
– W prawo – odpowiada z lekkim wahaniem. – Potem… – czuje bardzo wyraźnie bicie swojego serca. Znów odruchowo drapie się po głowie. To nieeleganckie, strofuje samą siebie w myślach. – Nie. To nie to rozwidlenie. Przepraszam – czuje się skołowana jak mała dziewczynka, którą poproszono o recytację wierszyka. Przykłada dłoń do klatki piersiowej, żeby uspokoić serce. – Trzeba minąć Petersonów.
– Minąć Petersonów – powtarza po niej mężczyzna, a kąciki jego ust unoszą się jakby w uśmiechu. Czy się z niej śmieje, czy może chce ją ośmielić?
– To farma. Potem za szkołą w lewo – tak, teraz dobrze. Serce nadal bije jej jak szalone, ale udało jej się uspokoić myśli. – Łatwiej byłoby to wytłumaczyć, gdyby stały drogowskazy – usprawiedliwia się po chwili.
– Z pewnością – tym razem mężczyzna nie powstrzymuje się od uśmiechu i wcale nie ma w nim złośliwości, tylko ciepło. Francesca odwzajemnia jego uśmiech, a po chwili spuszcza wzrok. Znowu – jak mała dziewczynka.
– Mogę panu pokazać drogę – mówi trochę pod wpływem impulsu, a trochę żeby zmyć wrażenie nieśmiałej dziewczynki. Widzi jednak, że mężczyzna się zawahał, więc szybko dodaje – Albo wytłumaczyć. Mogę pokazać albo wytłumaczyć – brnie dalej. Nie ma pojęcia, co ją dzisiaj napadło. – Jak pan woli. Mnie jest wszystko jedno – wzrusza ramionami i ma nadzieję, że mężczyzna jej nie wyśmieje. Znowu patrzy mu w oczy, choć wymaga to od niej odwagi.
– Nie chcę pani odrywać od obowiązków – odpowiada mężczyzna, a groźba tego, że za kilka sekund zniknie z jej podwórka, z jej podwórka i życia, sprawia, że Francesca nagle odzyskuje spokój.
– Zamierzałam napić się mrożonej herbaty, a potem rozszczepić atom, ale to może poczekać – mówi i wreszcie jest zadowolona z siebie. Zniknęła wystraszona dziewczynka, wróciła dawna Francesca.
– Dobrze – godzi się mężczyzna i pozostaje jej tylko mieć nadzieję, że nie odbiera jej jako zbyt natarczywej.
– Wezmę tylko buty – mówi Francesca i odwraca się, by wejść na taras. Czuje na sobie wzrok mężczyzny, więc odruchowo wygładza sukienkę na pupie i na ułamek sekundy odwraca się w jego kierunku, łapiąc jego spojrzenie.
Mężczyzna patrzy na jej sylwetkę i kieruje się do samochodu. Jest w niej coś takiego, że najchętniej by się stąd nie ruszał. Mógłby tu stać w nieskończoność, patrząc jak słońce bawi się światłocieniem na jej twarzy.
Co za nieprawdopodobna kobieta, myśli.
Ten tekst powstał na kursie pisarskim Słowo na warsztat w Maszynie do pisania. Prowadząca Alina Krzywiec poprosiła nas o literackie rozpisanie sceny z dowolnego filmu. Nie miałam wątpliwości, który wybiorę, bo choć jest kilka takich filmów, które mogę oglądać wiele razy i nigdy mi się nie nudzą, to „Co się wydarzyło w Madison County” z Meryl Streep i Clintem Eastwoodem w rolach głównych jest moim numerem jeden. Dla ciekawskich – scena pochodzi z 17.20 minuty filmu.