Historia leśnego psa (fragmenty)

Historia leśnego psa (fragmenty)

Biegł przed siebie, ostatkiem sił. Przedzierał się między krzakami, ocierał o ostrą korę drzew, które gęsto się tu rozrosły. W całym lesie słychać było tylko jego łapki zapadające się w kobierzec z gnijących liści. Ogołocone z nich gałęzie złowrogo odcinały się od ciemnoszarego nieba. Nie było tu nikogo, tylko on.  

Kontynuuj czytanie

Głos z morza

Głos z morza

Urodziłam się dwukrotnie okręcona pępowiną, która niczym lina okrętowa nie chciała mnie wypuścić z bezpiecznej przystani brzucha mojej matki. Ale nawet kiedy akuszerka jednym ruchem przecięła bezpowrotnie łączącą nas więź, pępowina nadal ciasno oplatała moje ciało i potrzeba było dopiero decyzji mojej babki, która gwałtownym szarpnięciem wyswobodziła mnie z jej wężowego uścisku. Ślad pępowiny na zawsze odcisnął się na moim ciele, znacząc na skórze szlak, który budził respekt mojej załogi, strach podbijanych przeze mnie ludów i po którym lubili wodzić językiem moi kochankowie. Kiedy więc po latach kat owijał mi wokół szyi sznur, absolutnie się nie zdziwiłam, że zrobił to dwukrotnie.

Kontynuuj czytanie

Obrączka

Obrączka

To ostatni dzień wakacji i pierwszy jej nowego życia. Mila siedzi przy stoliku w kawiarni, raz po raz zerkając na ekran telefonu, który celowo wyciszyła, bo oczekiwanie na dźwięk wiadomości jest jednak dla niej zbyt stresujące, wręcz nie do zniesienia. Zaciska dłonie i bawi się obrączką. Nosi ją rok, ale nadal nie do końca przyzwyczaiła się do jej obecności na swoim palcu.

Kontynuuj czytanie

Spacer z duchami

Spacer z duchami

fot. Joanna Papieska

Bardzo późnym wieczorem dotarliśmy wczoraj na Powązki. Odwiedziliśmy groby rodziny Michała, a potem spacerowaliśmy opustoszałymi alejkami. Czytaliśmy napisy na tablicach, daty, staroświeckie pisownie i imiona. Żałowaliśmy, że odkryte znicze zastąpiły już prawie całkowicie lampiony, których światło nie jest już tak migoczące i urokliwe. Nie było tu już prawie nikogo, chyba tylko duchy, które prowadziły nas w stronę przeznaczenia.

Kontynuuj czytanie

Zanim się wydarzy w Madison County

Zanim się wydarzy w Madison County

Meryl Streep jako Francesca w Co się wydarzyło w Madison County (reż. Clint Eastwood)

Jest jeszcze dosyć wcześnie, więc w powietrzu nadal unosi się charakterystyczny zapach poranka: parującej po nocy ziemi, wilgotnych od rosy liści i kwiatów leniwie przygotowujących się na inwazję pszczół. To zapach świeżości, tak jak świeży jest ten rozpoczynający się dzień, nie wiadomo, co jej przyniesie. I choć przeżyła już wiele poranków takich jak ten i wydaje jej się, że zna na pamięć wszystkie rozwinięcia oraz ciągi dalsze, przez chwilę wciąż tli się w niej nadzieja, że tym razem będzie inaczej, tym razem spotka ją coś, czego nie może przewidzieć. Świerszcze rozpoczęły już jednak swój codzienny koncert, więc i ona daje się wessać wirowi codziennych obowiązków. Gdy wytrzepuje na tarasie wejściowy dywanik nie pamięta już, o czym myślała kilka minut wcześniej. Kurz miesza się z zapachem poranka i gryzie ją w gardło. Tymczasem od strony drogi zbliża sięwłaśnie samochód wzbijając w powietrze tumany pyłu. Francesca porzuca dywanik, otrzepuje dłonie i robi kilka kroków w kierunku ławki, na której postawiła szklankę z mrożoną herbatą. Bierze łyk, kostki lodu grzechoczą w szkle. Ociera usta akurat w momencie, gdy samochód zatrzymuje się pod jej domem. To ciemnozielony pick-up, mocno przybrudzony.

– Dzień dobry – mówi mężczyzna, który z niego wychodzi. Jest ogorzały od słońca, ma siwe włosy w koszmarnym nieładzie i koszulę z długim rękawem zarzuconą na szary t-shirt. – Wydaje mi się, że się zgubiłem.

Czy nie jest mu za gorąco, myśli Francesca, a po chwili dostrzega, że nieznajomy podwinął jednak rękawy koszuli.

– Jedzie pan do Iowa? – pyta i wie, że w jej słowach słychać akcent, może bardziej, niż by sobie tego życzyła. Opiera się jednym bokiem o drewniany słup tarasu, ręce założyła na piersiach.

– Tak.

– To się pan nie zgubił.

Mężczyzna sięga do kieszonki koszuli i wyciąga z niej mały notes.

– Szukam mostu. Jednego z tych krytych – wertuje kartki w poszukiwaniu nazwy.

– Roseman?

– Tak.

Francesca kiwa głową. Staje jej przed oczami most: drewniany, otoczony tunelem z desek, w którym jaskółki wiją gniazda i ukrywają się pająki. Pachnący stęchlizną. Most trzeszczy i kolebie się na wszystkie strony zawsze, gdy się po nim przejeżdża, a już zwłaszcza wtedy, gdy poziom wód w rzece jest wysoki, a prąd rwący i silny. Pamięta rozczarowanie, jakie przeżyła, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. Najsłynniejszy most w Iowa nijak miał się do starożytnych, kamiennych mostów, jakie znała z Włoch. Richard obraził się na wiele godzin, gdy mu się do tego przyznała, mimo że byli świeżo po ślubie i taka błahostka nie powinna była zakłócić ich miodowego miesiąca. Czy powiedzieć nieznajomemu, że most Roseman to tak naprawdę kupa byle jak zbitych, spróchniałych desek i wiele hałasu o nic?

– Jest niedaleko. Jakieś trzy kilometry stąd – mówi zamiast tego i drapie się po dłoni, a potem chowa ją między połami sukienki. Jest coś takiego w tym mężczyźnie, że miałaby ochotę z jednej strony schować się przed nim za drewnianym słupem tarasu, a z drugiej odgarnąć mu z czoła tę siwą grzywkę, która wpada mu w oczy.

– W którą stronę? – pyta mężczyzna.

Francesca zna drogę do mostu na pamięć, prowadzi tamtędy trasa do miasteczka i kościoła, ale dziś potrzebuje chwili, żeby ją sobie przypomnieć. Schodzi z tarasu, bo jednak pragnienie poprawienia grzywki jest w niej silniejsze.

– W tamtą – wskazuje palcem kierunek. – Za Cutterami trzeba skręcić w lewo – ma ochotę ugryźć się w język. Przecież mężczyzna nie ma pojęcia, kim są Cutterowie! Jej akcent musi też być wyraźniejszy, gdy stoi bliżej.

– Za Cutterami? – dopytuje mężczyzna. Wydaje się spokojny. Dlaczego tak bardzo zależy jej, żeby przed nim dobrze wypaść?

– Za farmą Cutterów. To mały domek przy drodze – Richard zawsze złości się na nią, że nie potrafi precyzyjnie objaśniać drogi. Po dwudziestu latach małżeństwa nie potrafi pojąć, że dla niej, ważniejsze niż dyktatura prawo- lewo, czterech kroków w przód czy pięciu w tył, są małe szczegóły, na które zwraca uwagę po drodze i które jak kłębek Ariadny prowadzą ją do celu. – Jest tam zły żółty pies.

– Jasne. Zły żółty pies – mężczyzna opiera się teraz o maskę samochodu i patrzy na nią przymrużonymi oczami. Francesca wcale nie ma pewności, czy się z niej nie naigrawa. Zdenerwowana drapie się przez chwilę w głowę. Może to od upału kompletnie nie może dziś zebrać myśli.

– Potem cały czas prosto tą drogą aż do rozwidlenia. Stamtąd będzie niecały kilometr – oddycha z ulgą, udało jej się precyzyjnie opisać trasę. Pozwala sobie nawet na mały uśmiech. Ma poczucie sukcesu. A jednak nie.

– Gdzie na rozwidleniu? – dopytuje mężczyzna. Włożył ręce do kieszeni w geście męskości i władzy. Czy on na pewno chce dostać się do mostu, czy raczej się nad nią poznęcać? Francesca znowu nie może zebrać myśli.

– W prawo – odpowiada z lekkim wahaniem. – Potem… – czuje bardzo wyraźnie bicie swojego serca. Znów odruchowo drapie się po głowie. To nieeleganckie, strofuje samą siebie w myślach. – Nie. To nie to rozwidlenie. Przepraszam – czuje się skołowana jak mała dziewczynka, którą poproszono o recytację wierszyka. Przykłada dłoń do klatki piersiowej, żeby uspokoić serce. – Trzeba minąć Petersonów.

– Minąć Petersonów – powtarza po niej mężczyzna, a kąciki jego ust unoszą się jakby w uśmiechu. Czy się z niej śmieje, czy może chce ją ośmielić?

– To farma. Potem za szkołą w lewo – tak, teraz dobrze. Serce nadal bije jej jak szalone, ale udało jej się uspokoić myśli. – Łatwiej byłoby to wytłumaczyć, gdyby stały drogowskazy – usprawiedliwia się po chwili.

– Z pewnością – tym razem mężczyzna nie powstrzymuje się od uśmiechu i wcale nie ma w nim złośliwości, tylko ciepło. Francesca odwzajemnia jego uśmiech, a po chwili spuszcza wzrok. Znowu – jak mała dziewczynka.

– Mogę panu pokazać drogę – mówi trochę pod wpływem impulsu, a trochę żeby zmyć wrażenie nieśmiałej dziewczynki. Widzi jednak, że mężczyzna się zawahał, więc szybko dodaje – Albo wytłumaczyć. Mogę pokazać albo wytłumaczyć – brnie dalej. Nie ma pojęcia, co ją dzisiaj napadło. – Jak pan woli. Mnie jest wszystko jedno – wzrusza ramionami i ma nadzieję, że mężczyzna jej nie wyśmieje. Znowu patrzy mu w oczy, choć wymaga to od niej odwagi.

– Nie chcę pani odrywać od obowiązków – odpowiada mężczyzna, a groźba tego, że za kilka sekund zniknie z jej podwórka, z jej podwórka i życia, sprawia, że Francesca nagle odzyskuje spokój.

– Zamierzałam napić się mrożonej herbaty, a potem rozszczepić atom, ale to może poczekać – mówi i wreszcie jest zadowolona z siebie. Zniknęła wystraszona dziewczynka, wróciła dawna Francesca.

– Dobrze – godzi się mężczyzna i pozostaje jej tylko mieć nadzieję, że nie odbiera jej jako zbyt natarczywej.

– Wezmę tylko buty – mówi Francesca i odwraca się, by wejść na taras. Czuje na sobie wzrok mężczyzny, więc odruchowo wygładza sukienkę na pupie i na ułamek sekundy odwraca się w jego kierunku, łapiąc jego spojrzenie.

Mężczyzna patrzy na jej sylwetkę i kieruje się do samochodu. Jest w niej coś takiego, że najchętniej by się stąd nie ruszał. Mógłby tu stać w nieskończoność, patrząc jak słońce bawi się światłocieniem na jej twarzy.

Co za nieprawdopodobna kobieta, myśli.

Ten tekst powstał na kursie pisarskim Słowo na warsztat w Maszynie do pisania. Prowadząca Alina Krzywiec poprosiła nas o literackie rozpisanie sceny z dowolnego filmu. Nie miałam wątpliwości, który wybiorę, bo choć jest kilka takich filmów, które mogę oglądać wiele razy i nigdy mi się nie nudzą, to „Co się wydarzyło w Madison County” z Meryl Streep i Clintem Eastwoodem w rolach głównych jest moim numerem jeden. Dla ciekawskich – scena pochodzi z 17.20 minuty filmu.