
Biegł przed siebie, ostatkiem sił. Przedzierał się między krzakami, ocierał o ostrą korę drzew, które gęsto się tu rozrosły. W całym lesie słychać było tylko jego łapki zapadające się w kobierzec z gnijących liści. Ogołocone z nich gałęzie złowrogo odcinały się od ciemnoszarego nieba. Nie było tu nikogo, tylko on.
Zatrzymał się na chwilę. Cisza, którą usłyszał, była przejmująca. Nagle poczuł, jak bardzo jest samotny. Przypomniał sobie ciepły brzuszek mamy, zapach skłębionych wokół niego braci i sióstr. Choć na sam koniec zrobiło im się w kojcu ciasno i zaczęli się podgryzać, oddał by wszystko, by znów z nimi być. Wspomnienie mamy przywołało też zapach jej mleka. Słodkie i ciepłe, skapywało mu do pyszczka, a potem brzucha, dając ukojenie jakiego od tamtej pory nie zaznał. Teraz w brzuchu czuł jedynie bolesne skurcze. Ale choć wytężał nos ile sił, nie był w stanie wywęszyć nic do jedzenia.
Było tu za to całe mnóstwo zapachów, których wcześniej nie znał. Gnijące liście pachniały mdląco i żelaziście, podobnie jak mokra ziemia. Od drzew szedł cierpki zapach kory i słodki żywicy. Co jakiś czas wyczuwał też woń moczu, nieznaną i nieoswojoną. Kto mógł ją tu zostawić? Czyżby stworzenia większe od tych, które zdążył spotkać w swoim krótkim życiu, jeszcze bardziej dzikie i nieobliczalne? W powietrzu czuć było bowiem coś, co znał, choć wolałby nigdy nie poznawać. Strach.
Znów przyłożył nos do ziemi. Pod warstwą liści wyczuł mech. Miał nadzieję, że poukrywały się w nim robaki, ale to był koniec jesieni, więc nie było na nie szans. Mech był zimny i wilgotny, smakował stęchlizną, trochę jak podłoga w budzie, w której spędził kilka wcześniejszych tygodni. Łapczywie połykał jego kawałki, by nie czuć smaku i zapchać brzuszek. Na chwilę pomogło. Potem jednak brzuch rozbolał go jeszcze bardziej. Położył się pod drzewem i czekał. Las cały był w cieniach i ciemnościach. Nadchodziła noc.
•••
Kiedy dwa miesiące wcześniej kłócił się z braćmi i siostrami o najlepszy dostęp do mamy, nawet nie spodziewał się, co nadejdzie. Przyszedł jednak taki dzień, kiedy z kojca, pełnego swojskich zapachów siuśków, śliny i mleka, wyciągnęła go bez zapowiedzi czyjaś wielka dłoń. Poznał już wcześniej kilka dłoni, jedne większe, inne zupełnie małe, co jakiś czas wyciągały go z kojca i odprawiały rytuał głaskania. Było to przyjemne, więc w pierwszym odruchu Lucek ucieszył się, że znów czeka go sesja miziania lub drapania (biorąc pod uwagę wcześniejsze doświadczenie można było wnioskować, że tego typu olbrzymie dłonie będą raczej drapać niż miziać). Już po chwili zrozumiał, jak bardzo się mylił. Dłoń chwyciła go mocno i niemal od razu upuściła w stronę ziemi. Upadek zabolał. Lucek pisnął. Potem dłoń, zamiast smyrać albo choćby tarmosić, z pomocą drugiej dłoni otworzyła mu pyszczek i przejechała palcami po zębach. Lucek pozwolił sobie zawarczeć, gdy zaś właściciel dłoni nie przestawał dokonywać szczegółowych oględzin jego jamy ustnej, z całej siły zacisnął szczękę. O dziwo, właściciel wielkich dłoni spojrzał na Lucka z respektem.
– Ma skurczybyk charakter – powiedział, rozmasowując dłoń.
Luckowi wcale się ten nowy człowiek nie podobał. W przeciwieństwie do innych ludzi, których do tej pory zdążył poznać, było w nim coś, czego nie potrafił rozgryźć. Wcześniej wyczuwał, gdy ktoś był wesoły albo smutny, gdy się nudził albo denerwował. Ten człowiek miał w sobie całą orkiestrę uczuć, a żadne nie wydawało się prawdziwe. Ale było w nim też jedno bardzo silne uczucie, zupełnie dla Lucka nowe. Sprawiało, że miał ochotę schować się pod szafą i nie wychodzić spod niej dopóki dziwny człowiek nie zniknie. Ponieważ jednak dostęp do szafy ograniczony był wielkimi nogami człowieka, wybrał drugą możliwość. Rzucił się na niego.
Wtedy człowiek pewnym gestem chwycił go za kark i przystawił swoją wielką twarz do jego pyszczka.
– Idziesz ze mną, cwaniaku – powiedział. Jego oddech pachniał zjełczałym serem. Lucek próbował się wyswobodzić, powiedzieć, że to pomyłka, że przecież rodzina czeka, aż wróci. Na nic się to jednak nie zdało. Przy popiskiwaniu sióstr i braci, Lucek opuścił kojec, by nigdy więcej ich nie zobaczyć.

•••
Nie był to zły pan. Być może był onieśmielająco olbrzymi, a głos miał tak niski i chropowaty, że Lucek miał ochotę schować się w najdalszym zakamarku budy, ale w końcu był panem, a panów należy kochać. Z opowieści kota Alfreda oraz innych psów, które słyszał czasem za płotem, Lucek wiedział co prawda, że inni panowie zabierają swoje psy na spacer, karmią skrawkami szynki i pozwalają spać w dużej budzie (a czasem wręcz w legowisku pana!). Takie rzeczy nie mieściły się Luckowi w głowie. Z kolei inne psy często dziwiły się, dlaczego Lucek uwięziony jest na łańcuchu, pytały, czy coś przeskrobał, czy może zjadł ulubione buty pana, nadgryzł pachnącą patykiem nogę od stołu albo zwędził mu z talerza kawałek bułeczki hojnie posmarowanej dżemem truskawkowym. Dlaczego pan często szturcha go albo kopie, dlaczego patrzy mu prosto w oczy spojrzeniem tak przerażającym, że Lucek zaczyna powarkiwać, na co pan momentalnie podnosi na niego rękę, bije go i krzyczy na niego dopóki nie dostanie zadyszki. Z czasem Lucek zaczął myśleć, że chyba faktycznie musiał jakoś bardzo nabroić. Że to wszystko jego wina i to z nim jest coś nie tak. Bo przecież nie z panem. W końcu to nie był zły pan.

•••
Kot Alfred lubił przechadzać się po ogrodzeniu, zwinnie przeskakując z żerdzi na żerdź. Jakby od niechcenia, a jednak każdy jego ruch był wystudiowany. Jego łapki miękko opadały na sztachetki, a ogon był dumnie wyprostowany. Przyczyna tego stanu rzeczy była prosta. Alfred wiedział, że jest obserwowany. Każdy jego ruch był śledzony, a potencjalne potknięcie wyczekiwane. Wodziła za nim para małych, ciemnobrązowych oczu. Oczy należały do Lucka, który czujnie obserwował kota, gotów w każdej chwili ruszyć za nim w pogoń. Alfred jednak doskonale wiedział, że nic mu nie grozi. Na szyję psa założony był łańcuch, którego drugi koniec przytwierdzony był do budy. Potrzeba było nie lada siły, by go rozerwać.
Z czasem spacery Alfreda po płocie stały się główną rozrywką Lucka, znudzonego monotonią życia na łańcuchu. Gdy wreszcie kot przysiadał na końcu płotu i wystawiał pyszczek do jesiennego słońca, pies opierał głowę na łapkach i spoglądał w jego kierunku, niecierpliwie pomrukując, bo nie miał już sił na szczekanie, na które zresztą tamten niespecjalnie reagował.
Już za pierwszym razem kot zauważył, że Lucek nie był dorosłym, agresywnym psem, tylko młodziakiem, jeszcze szczenięciem. A nad szczeniakami kot miał tym większą przewagę. Łańcuch, do którego przywiązano psa, był krótki. Ziemia wokół budy, skleconej byle jak ze zbutwiałych desek, była wydeptana i rozkopana. Przy budzie znajdowały się też nieczystości, co na początku Alfredowi, przyzwyczajonemu do dyskrecji w kwestiach toalety, wydało się odrażające. Szybko jednak zrozumiał, że łańcuch najwyraźniej uniemożliwiał psu dyskretne oddalenie się za potrzebą. Trzymany krótko szczeniak nie miał wyjścia i musiał załatwiać się w bolesnej bliskości swojego domostwa. Do tego w zasięgu jego wzroku był tylko płot, zza którego nie było zbyt wiele widać. Maluch musiał się tu piekielnie nudzić.
Dlatego Alfred, choć rzadko robił coś, co nie było w jego interesie, zaczął mu nawet trochę współczuć.
Namawianie uwięzionego wroga do wyswobodzenia się na wolność było aktem ryzykownym, jeśli nie błędnym. Kot w głębi duszy wiedział jednak, że sobie poradzi. Kilka metrów wybiegu i płot, przez który widać było zaledwie rąbek świata, budziło w nim, istocie ze wszech miar wolnej, takie poczucie grozy, że postanowił szczeniakowi pomóc.
Najpierw postanowił wtajemniczyć go w szemrany świat nocnego życia, by przygotować go na to, co czekało za płotem. Sam był pięcioletnim kocurem o burej sierści, którą znaczyły ślady nocnych bijatyk. W jego opowieściach pełno było krwi i intensywnych emocji. Opowiadał Luckowi o tropieniu myszy, czajeniu się na sikorki, by oddać jeden, za to śmiercionośny skok i mrożących krew w żyłach spotkaniach ze szczurami. Alfred lubił krew. Nic nie mogło się równać uczuciu, które spływało na niego, gdy zatapiał zęby w szyi ofiary. No, może poza marcowaniem. W to ostatnie jednak Alfred nie bardzo chciał wtajemniczać Lucka.
– Jesteś za młody – zbywał go.
Czasem, gdy miał lepszy humor, zdradzał mu pikantne momenty, a Lucek za nic nie mógł pojąć, co może być przyjemnego w tego typu spotkaniach z kotkami. Opowieści o krwi również go przerażały, ale nie dało się ukryć, że Alfred był jedyną, oprócz pana, osobą, która zwracała na niego uwagę.
I że to było przyjemne.
Któregoś dnia Alfred poczuł, że jego opowieści najwyraźniej nie działają na Lucka motywująco. Zeskoczył z gracją z płotu i stanął w zasięgu wzroku szczeniaka, jednak tak, by nie dosięgły go jego łapki oraz by nie ufajdać sobie w błocie, i nie tylko błocie, futerka. Lucek ożywił się, ale tylko na chwilę. Gdy zrozumiał, że łańcuch nie pozwoli mu dosięgnąć Alfreda, opadł w błoto, a na jego pyszczku pojawiło się to, co kot widział już u tak wielu uwięzionych zwierząt na świecie – rezygnacja.
– Piękna jest łąka za tym płotem – zagaił kot. – Pełna tłustych myszy, pachnących ziół i owadów. Ach, nie ma chyba w życiu nic przyjemniejszego niż polowanie na coś, co unosi się nad ziemią.
Szczeniak leżał niewzruszony, ale kot nie zamierzał na tym poprzestać. Może szczeniak nie był jeszcze głodny?
– Nie ma tam błota i kurzu, tylko wonne liście i trawy w których można się do woli tarzać. To świat pełen zapachów. Horyzont…
W tym momencie szczeniak się ożywił. Nie słyszał jeszcze takiego słowa.
– Co to horyzont? – zapytał.
– Horyzont to linia, która łączy niebo z ziemią – odpowiedział kot.
– Taka jak ten płot? – dopytywał szczeniak.
– Tak, ale dużo dalej. Mógłbyś biec przed siebie i biec, a i tak byś do niego nie dobiegł. Wiem, bo wielokrotnie to sprawdzałem.
Szczeniak podniósł się i otrzepał. Może perspektywa biegu wydała mu się kusząca.
– A co jest za horyzontem? – zapytał.
– Za horyzontem – odpowiedział kot – jest wolność.