
To ostatni dzień wakacji i pierwszy jej nowego życia. Mila siedzi przy stoliku w kawiarni, raz po raz zerkając na ekran telefonu, który celowo wyciszyła, bo oczekiwanie na dźwięk wiadomości jest jednak dla niej zbyt stresujące, wręcz nie do zniesienia. Zaciska dłonie i bawi się obrączką. Nosi ją rok, ale nadal nie do końca przyzwyczaiła się do jej obecności na swoim palcu.
Deszcz spływa po słomianym dachu kafejki, rozbryzguje się o kamienny chodnik. Właściwie to nie deszcz, tylko monsun, za kilkanaście minut przejdzie, pozostawiając po sobie duszną, parującą wilgoć, wdzierającą się we wszystkie zakamarki wyspy i niemal nie dającą oddychać. Zieleń roślin stanie się jeszcze zieleńsza, zapach kwiatów, jaśminów i tuberozy, jeszcze bardziej odurzający, wręcz cielesny, tak jakby deszcz zmywał z nich ich pozorną, kwiatową niewinność, a odkrywał ich zwierzęcą naturę. Mila sama chętnie stanęłaby w tym deszczu, może zmyłby z niej to uczucie, które towarzyszy jej od wczoraj, może na powrót stałaby się sobą. Nie ma jednak pewności, czy monsun nie odsłoniłby tej części jej natury, którą nie do końca ma ochotę poznawać, więc na razie siedzi w kafejce, bezpieczna pod słomianym dachem, i czeka. Czeka już pół godziny.
Obok niej toczy się zwykłe życie. Dwójka backpackersów, pochylona nad przewodnikiem i filiżankami matcha latte, szuka noclegu na dzisiejszą noc. Za kontuarem paruje ekspres do kawy, a barista w sarongu spienia migdałowe mleko w blaszanym kubeczku. Grupa znajomych, opalonych na buraczany brąz, obwieszonych koralikami i ubranych w t-shirty z logo piwa Bintang, właśnie otrzymała swoje zamówienie. Najwięcej entuzjazmu wzbudza koktajl ze smoczego owocu, wściekle różowy, w odcieniu nasyconej magenty. To jeden z ukochanych kolorów Mili, który jednak pozwala sobie nosić co najwyżej na paznokciach, i to wyłącznie u stóp. Jeszcze wczoraj sama zamówiłaby taki koktajl, piłaby go łapczywie przez słomkę z bambusa, dziś jednak stać ją co najwyżej na mały łyk wody raz na jakiś czas. Gardło ma suche i ściśnięte. Ustawia w telefonie tryb selfie i przegląda się w nim jak w lusterku. Od wszechobecnej wilgoci jej włosy puszą się we wszystkie możliwe strony, za to skóra jest gładka i lśniąca. Źrenice ma rozszerzone, a w swoich oczach widzi coś nowego, co nie do końca potrafi nazwać. Podskakuje, bo na ekranie telefonu nagle wyświetla się wiadomość, ale to tylko parę słów od ojca, który pyta, kiedy planuje wrócić. Mila jest zaskoczona, że do niej napisał, bo wcześniej wpadł w furię, gdy postanowiła wyjechać na Święta i Nowy Rok, jak zresztą zazwyczaj reagował na wszelkie jej, jego zdaniem niestandardowe, pomysły. Widać już mu przeszło. Pewnie normalnie Mila odetchnęłaby z ulgą, bo jednak obrażalstwo ojca nieco uprzykrzyło jej wymarzone wakacje tu na Bali, ale teraz jej to zupełnie nie obchodzi, bo w drzwiach do kafejki staje właśnie On.
Wygląda nieco inaczej niż wczoraj, gdy widzieli się po raz pierwszy. Włosy ma nie ciemne, a rudawe, podobnie jak zawadiacko podkręcony wąsik. Jest bardzo szczupły i wysoki. Spod przeciwdeszczowej peleryny wystają ręce całe w tatuażach, ale nie wyglądają one jak przemyślany, hipsterski projekt, tylko raczej amatorskie próby: rozlane, w niebieskozielonkawym odcieniu, nie pasujące do siebie. Takie tatuaże robią sobie marynarze albo więźniowie, myśli Mila i ma ochotę schować się pod stół. Jednak jakaś jej inna, nieznana część każe jej w tym samym momencie podnieść rękę i pomachać w jego kierunku. Zapamiętała, że na imię ma Harry.
Teraz Harry podchodzi, siada naprzeciwko i patrzy na nią. Nie na dziewczynę przy stoliku obok, ubraną w oszałamiającą sukienkę boho, nie na kolorowy obraz wiszący za jej głową, nie na poszukujących noclegu backpackersów, nie na baristę w sarongu ani zalaną deszczem ulicę, tylko na nią, właśnie na nią, na Milę. Nikt nigdy nie patrzył na nią w taki sposób i Mila ma ogromną ochotę odwzajemnić to spojrzenie.

Jest jeszcze lepiej niż wczoraj, gdy ich oczy spotkały się po raz pierwszy, w nocnym klubie, w przejściu z ogródka do baru. Przestrzeń była zadymiona i zalana czerwonawym światłem, a Mila wypiła już parę egzotycznych drinków, nie mogła jednak przeoczyć tego uczucia, które nią ogarnęło, gdy jej spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem nieznajomego mężczyzny. Była atrakcyjną kobietą i wielokrotnie wcześniej łapała wzrok innych osób, czasem, choć rzadko, też go odwzajemniała, teraz jednak było to coś kompletnie nowego. Zupełnie jakby ten nieznajomy prześwietlił ją na wylot, jakby ją dobrze znał i jakby go odnalazła po latach. Nie umiała tego sobie wytłumaczyć, więc szybko uciekła do swoich znajomych, ale potem jeszcze kilka razy pokonywała trasę z ogródka do baru tylko po to, by znów złapać jego spojrzenie.
Zapytał, czy z nim zatańczy, odpowiedziała, że może później. Była na siebie zła, że odruchowo odpowiedziała tak, jak zawsze odpowiadała na tego typu propozycje nachalnym typom w barze. Na szczęście on po jakimś czasie zapytał jeszcze raz i jakaś część Mili miała w sobie wystarczającą siłę przebicia, by się zgodzić. Podała mu dłoń, tę bez obrączki i po prostu z nim zatańczyła. Nie pamięta, jaka to była piosenka, wolna czy szybka, romantyczna czy rockowa. Pamięta za to spokój, jaki ją opanował, gdy ich dłonie się złączyły i absolutną pewność, że robią dokładnie to, co w tej sytuacji należy zrobić. Może myliły jej się kroki, ale za to pierwszy raz w życiu pozwoliła się poprowadzić, nie uciekła, nie schowała się w sobie, podążała za Harrym. Pozwoliła się obrócić w jedną i drugą stronę, zrobiła nawet efektowne wygięcie do tyłu. Nie zaprotestowała, gdy on przyciągnął ją do siebie i objął ją mocniej. Ale zaraz potem, po staremu, się wycofała. Nawet wymówkę znalazła sobie taką samą jak zwykle.
– Jestem z kimś – powiedziała, co w sumie było prawdą, chociaż nie do końca. Nowa część Mili w tym samym momencie pożałowała tych słów. Przecież nie musiała nic mówić, nie robili nic złego.
– Rozumiem – odpowiedział jej na to, puścił ją, a ona wtopiła się w tłum tańczących, z sercem bijącym w rytm agresywnego, house’owego bitu. Kręciło jej się w głowie, nie wiedziała czy to od tańca, czy może drinków, których wypiła niebezpiecznie dużo wędrując z ogródka do baru. Otoczyli ją znajomi, ktoś inny poprosił ją do tańca, ale to było już dla niej za wiele, wiedziała, że musi wracać do hotelu. Ruszyli całą gromadą w stronę wyjścia i wtedy pojawił się u niej przebłysk przytomności. Cofnęła się, znalazła Harry’ego w tłumie i poprosiła go o numer telefonu. Nigdy wcześniej nie odważyła się pierwsza podejść do mężczyzny. Ale teraz nie miała nic do stracenia, była trochę pijana, a jutro wracała do kraju. Nawet jeśli by jej odmówił, poczucie upokorzenia zniknęłoby równolegle z kacem. Nie odmówił. Zapisała numer, a rano obudziła się przerażona, bo wiedziała, że musi do niego napisać.
Teraz Harry zadaje jej pytania, a Mila najchętniej wykręciłaby się od odpowiedzi. No bo co może mu o sobie powiedzieć? Że jest na wakacjach, spędziła na Bali trzy tygodnie z koleżanką, nie przyjaciółką, bo wszystkie jej przyjaciółki miały małe dzieci, tylko właśnie z koleżanką. Że odpoczywała w drogich kurortach od pracy, która pochłaniała ją tak bardzo, że na nic innego nie znajdywała już czasu. Że robi zdjęcia do reklam, ale to nic ciekawego, po prostu packshoty mało wdzięcznych produktów, syropów na kaszel, wkładek higienicznych czy proszków do prania. Tych zdjęć jest tak wiele, że czasem ma wrażenie, że wszystkie obfotografowywane przez nią przedmioty któregoś dnia zasypią ją i przygniotą. Że ucieka w tę pracę, żeby nie czuć tego, co męczy ją już od jakiegoś czasu – samotności i otępienia. Że czasem, gdy zdarza jej się wolny weekend, nie ma siły nigdzie się ruszyć i spędza go żywcem zakopana w pościeli. Że chodzi na terapię, ale nie bardzo widzi efekty. Nie, tego nie może mu powiedzieć. Znów bawi się obrączką.
Harry należy do boskiej kasty artystów, jakże by mogło być inaczej, do której Mila nigdy nawet nie śmiała pretendować. Artyści, tak wyszydzani u niej w rodzinie. Jej pierwszy chłopak, gitarzysta, z którym zerwała, bo nie spodobał się ojcu. Jej nastoletnie marzenia o tym, żeby robić coś twórczego, zostawić po sobie jakiś ślad i jej rozczarowanie, że nie ma absolutnie żadnych artystycznych talentów. Robiła niezłe zdjęcia, ale kto ich nie robi? Postanowiła połączyć marzenia z czymś praktycznym i oto jej życie upływa na fotografowaniu pudełek kolejnych niepotrzebnych przedmiotów oraz wykłócaniu się z klientem o kadr, w którym najlepiej widać logo.
Za to Harry opowiada jej, jak po college’u opłynął na statkach świat, jak tułał się przez kilka lat po najegzotyczniejszych miejscach na świecie, a w końcu osiadł tu, na Bali. Pokazuje jej zdjęcie swojego syna, który ma na imię Storm. To chyba najbardziej romantyczne imię świata, myśli Mila i patrzy na Harry’ego, który żyje tak, jak ona nie odważyłaby się nawet sobie wyobrazić.
– Też byś tak mogła – zachęca ją Harry, ale Mila nie do końca rozumie, jak miałaby to zrobić. Wyprawy na koniec świata nie są dla osób takich, jak ona, która nawet na wakacje wybiera się raz na kilka lat i musi je sobie w najdrobniejszym szczególe zaplanować. Poza tym za co by się utrzymywała? Co powiedziałaby rodzinie? Ojcu?
– Przecież możesz pracować z każdego miejsca na Ziemi – mówi Harry. Mila wie, że ma rację i że faktycznie zdarzają się osoby, które tak żyją. Biorą laptopa, logują się do internetu w kawiarni z widokiem na plażę, odpowiadają na maile pod palmą i sami zarządzają własnym czasem. Ale to nie ona. Przed oczami staje jej studio, w którym pracuje, w kamienicy, z oknami wychodzącymi na ciemną studnię. Pachnie w niej starością i stęchlizną.

Przestało padać, więc Harry proponuje jej przejażdżkę, chce jej pokazać jedno miejsce. Myślała, że pojadą skuterem, ale nie, wsiadają na motocykl. Nigdy wcześniej nie jechała motorem, zawsze uważała, że to szaleństwo, pojazd godny dawców organów. A jednak teraz się nie waha. Wsiada i pozwala się wieść dziurawymi ulicami Ubudu, którymi teraz, a jest już po południu, jadą setki skuterów, taksówek i samochodów dostawczych. Paruje asfalt i pachnie spalinami. W kałużach odbijają się chmury, ale nad horyzontem zaczyna już przebijać słońce. W oddali rysuje się majestatyczna sylwetka wulkanu, który zdaje się pilnować wyspy przed demonami. Mila lubi na niego patrzeć, choć jednocześnie trochę ją przeraża, wulkan jest czynny, nie wiadomo, kiedy wybuchnie. Mijają uliczne stragany, zastawione batikami we wszystkich kolorach świata, ręcznie plecionymi koszykami, maskami bogów, podstawkami na kadzidełka, kadzidełkami, łapaczami snów, naszyjnikami z koralików, bransoletkami z muszelek i otwieraczami do butelek w kształcie penisów w rozmiarach od XS do XXL. Zatrzymują się na światłach, a potem ruszają razem z nurtem pozostałych pojazdów. Mila próbuje się trzymać tylnej krawędzi siodełka, ale to niewygodne, jeden fałszywy ruch i spadnie, rozjechana przez masę samochodów już nigdy nie dowie się, gdzie Harry chce ją zabrać i jaki jest ciąg dalszy ich historii. Obejmuje go nieśmiało w pasie, modląc się w duchu, żeby tego źle nie odebrał, przecież się prawie nie znają. Jest to zaskakująco kojące, nagle pędzące obok skutery nie wydają się takie straszne. Mila wtula się w Harry’ego jeszcze mocniej, mogłaby tak jechać z nim w nieskończoność, mógłby ją zawieźć nawet do krateru wulkanu.
Harry skręca w boczną uliczkę. Jadą teraz pomiędzy domami, Mila podziwia rzeźbiony kamienny mur, zdobiony wizerunkami bóstw, opleciony kwiatami bugenwilli w jej ulubionym odcieniu różu. Wyjeżdżają poza miasto, droga staje się pusta, na poboczu bawią się małpy, liany opadają ku ziemi z drzew. Z dżungli wydobywają się tajemnicze dźwięki, Mila rozpoznaje gekona, ale do tego są jeszcze jakieś ptaki, coś większego rusza się w zielonym gąszczu, może znowu małpy, a może coś innego, bardziej przerażającego? Harry skręca w wąską dróżkę i ta część Mili, która jeszcze niedawno dominowała, zaczyna się obawiać, czy nie wywozi jej gdzieś w ciemny las, ale druga, ta nowa, odważniejsza, każe jej zaufać i pozwalać się wieźć w nieznane. Po chwili okazuje się, że dotarli na miejsce. Jest tu wąwóz, w którym płynie potok. Z powodu pory deszczowej wody jest dużo i ma popielatobrunatny kolor, płynie wartko, rozbijając się o kamienne głazy, a drzewa tworzą nad nią tunel z zieleni. Nieco wyżej stoi dom z tarasem – mały hotel, jak tłumaczy Mili Harry. Wydaje się zaniedbany, ale to, co rzuca się w oczy przede wszystkim, to kompletny brak ludzi, mimo że na parkingu stoi kilka samochodów i skuterów. Jakby był to hotel dla zjaw. Jest tu bardzo cicho. Dopiero po chwili widzą w oddali mężczyznę, który naprawia sklepienie w sali do jogi. Przy małej kapliczce leżą ofiary z kwiatów i ryżu. W powietrzu czuć zapach kadzideł. Mila ociera czoło, jest mokre od potu, od tej wszechobecnej wilgoci.

– Pozwiedzajmy – mówi Harry i najnaturalniej na świecie łapie ją za rękę i prowadzi do środka. Recepcja jest pusta. Jej ściany wyłożone są perłową mozaiką, okna są okrągłe jak na łodzi podwodnej, ale to wcale nie koniec tego surrealistycznego splendoru. Czyjaś szalona wizja kazała tu jeszcze ustawić kolumny korynckie, które kontrastują z tradycyjnymi balijskimi meblami, naznaczonymi przez wilgoć. Przechodzą przez pokój, w którym ustawione są sztalugi, najwyraźniej pracownię malarską, w powietrzu czuć jeszcze zapach świeżej farby, ale znowu – nie ma nikogo. Wspinają się po kamiennych schodkach, na pierwszym piętrze jest korytarz, ściany ma całe w obrazach i zdjęciach. Mila próbuje znaleźć do nich jakiś klucz, ale nie potrafi, bo są tu i banalne pejzaże, i niepokojące abstrakcje, Mona Lisa i Andy Warhol, Mick Jagger i Gandhi. Harry uchyla drzwi do jednego z pokoi i oto pyszni się przed nimi łoże z baldachimem, jednak bez pościeli, zamiast niej jest tylko goły materac. W pokoju panuje półmrok, przez zasłony z koralików sączy się trochę światła. Na ścianach, zamiast zdjęć i obrazów, wiszą ceramiczne płytki z orientalnymi wzorami, a na przeciwko łóżka duże lustro pokryte zielonkawą patyną. I może właśnie to lustro sprawia, że dalszy ciąg wydarzeń Mila zapamiętuje, jakby patrzyła na nie z boku, a nie była ich częścią.
Oto Harry całuje ją w szyję, a potem odgarnia kosmyk włosów z jej czoła. Mila odważnie, ale też po prostu szczerze, patrzy mu w oczy. To, co dzieje się między nimi jest nienazwane, niewypowiedziane, a przy tym naturalne i oczywiste. Mila nie protestuje, kiedy Harry zsuwa ramiączko jej sukienki, kiedy jego dłonie wędrują ku jej piersiom, kiedy zanurza pomiędzy nimi swoją głowę. Niepowleczony prześcieradłem materac jest nie pierwszej świeżości, wilgoć dżungli dała mu się we znaki, zdobi go kartografia plam tajemniczego pochodzenia. Mimo to Mila kładzie się na nim, Harry zdejmuje z niej sukienkę i majtki. Mila widzi teraz, jakby w odbiciu w lustrze, dwie postacie, jedną na drugiej. Harry całuje ją między udami, a ona faluje, zanurza się w tym uczuciu, nieuchronnie prowadzącym do implozji, która zniszczy ją, by zbudować na nowo.
To może trwać wieczność albo kilka minut. Słyszą krzątanie na korytarzu, więc pospiesznie się ubierają, tłumiąc chichot. Udaje im się wymknąć przed sprzątaczką. A może to nie sprzątaczka tylko zjawa? Schodzą na parking, tym razem pusty poza motocyklem Harry’ego. Mila ma o północy powrotny samolot, więc chociaż bardzo tego nie chce, muszą już wracać. Drogi w mieście są puste, kałuże zdążyły wyschnąć, a ona czuje się nakarmiona i syta jak nigdy dotąd.
Nie muszą nic mówić, wszystko, co miało się wydarzyć, już się wydarzyło. I chociaż wydaje jej się, że w takiej sytuacji powinna być smutna, a przynajmniej skrępowana, bo przecież właśnie poszła do łóżka z prawie nieznajomym, to przede wszystkim czuje wdzięczność. Wtula się w Harry’ego na pożegnanie, a może na powitanie, jak przechodzi jej nagle przez myśl, bo ma dziwne poczucie, że coś się właśnie zaczyna. Patrzy za odjeżdżającym motocyklem i bawi się obrączką. A potem, pod wpływem impulsu, zdejmuje ją i rzuca daleko w wypielęgnowany, hotelowy ogród. Przez moment widzi słońce, które załamuje się na złotej krawędzi pierścionka. Jakiś ptak przerażony wzbija się do lotu.

Portierzy znoszą do recepcji jej walizki. Mila patrzy na swoje dłonie, nagle jakieś inne, nagle należące tylko do niej. Myśli o obrączce, którą nosiła przez rok i którą kazała jej nosić psychoterapeutka jako symbol związania z ojcem. „Zaślubiona ojcu” – podsumowała ją, gdy Mila po raz kolejny płakała przed nią na jego zachowanie. Zgodziła się nosić tę obrączkę, bo dość miała już samotności, powtarzalnego rytmu schematów, według którego toczyło się jej życie, kilku byle jakich związków, które za każdym razem wyznaczała oś: oprawca – ofiara. Nosiła tę obrączkę przez rok, nie do końca widząc w tym sens, bo chociaż chodziło o to, by Mila zrozumiała, jak toksyczna łączy ją z ojcem więź i jak przez to nie ma w niej samej przestrzeni na związek z innym mężczyzną, to w żaden sposób nie była tego w stanie poczuć. Nawet wtedy, gdy odmówiła pracy dla świetnej fotografki, jej guru, za to w innym mieście, oddalonym dwieście kilometrów od domu ojca, który jej potrzebował. Nawet wtedy, gdy na wielkanocnym śniadaniu ojciec dał jej publicznie w twarz, bo spóźniła się pół godziny. Gdy zapomniał o jej urodzinach, a kilka dni później odbierała go z izby wytrzeźwień, odwołując pierwszą od wielu lat randkę. I tak przez rok, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, zaślubiona ojcu aż do teraz, aż do tego momentu.
Dlatego nie zamierza płakać za Harrym, za tym, że mieli dla siebie tylko mały fragment życia, że już musi wracać do domu. Ale nie czuje też, że to wakacyjny romans, o którym zapomni, gdy tylko jej samolot zacznie kołować na pasie startowym. Chce zachować to spotkanie we wspomnieniach, pielęgnować jak egzotyczny kwiat, który będzie ją grzał swym kolorem w gorsze dni. Mały wycinek miłości, zapowiedź tego, co jeszcze ją może spotkać. Patrzy na dłoń, nagle tak delikatną bez obrączki i myśli, ile jeszcze niespodzianek szykuje jej życie. A potem bierze aparat, po który jakoś nie miała ochoty sięgnąć przez cały swój pobyt na Bali i robi zdjęcie akurat w chwili, gdy na horyzoncie w promieniach słońca znika jego motocykl.

Autorka opowiadania: Marta Urbaniak