
fot. Joanna Papieska
Bardzo późnym wieczorem dotarliśmy wczoraj na Powązki. Odwiedziliśmy groby rodziny Michała, a potem spacerowaliśmy opustoszałymi alejkami. Czytaliśmy napisy na tablicach, daty, staroświeckie pisownie i imiona. Żałowaliśmy, że odkryte znicze zastąpiły już prawie całkowicie lampiony, których światło nie jest już tak migoczące i urokliwe. Nie było tu już prawie nikogo, chyba tylko duchy, które prowadziły nas w stronę przeznaczenia.
Nagle Michał skręcił w stronę kościoła, chciał sprawdzić, komu poświęcone są tablice przybite do jego murów. Wtedy przypomniałam sobie, że gdzieś na Powązkach jest chyba tabliczka poświęcona pamięci mojego pradziadka, który zginął aresztowany przez NKWD. Może to tu, pomyślałam teraz, mimo że tabliczek z nazwiskami zmarłych były setki, a prawdopodobieństwo odnalezienia tej właściwej niemal zerowe. Zresztą mogła być w zupełnie innej części cmentarza. Postanowiłam poprosić o pomoc moją ukochaną, nieżyjącą babcię Zosię, córkę pradziadka. Jeśli tablica jest tutaj, powiedziałam w myślach, pomóż mi ją odnaleźć. Zrobiłam dwa kroki i oto przed moimi oczami stanęła tablica pamięci Włodzimierza Iwaszkiewicza, zamordowanego w łagrze w Uchcie.

Myślę teraz trochę, że przez cały spacer po cmentarzu babcia prowadziła nas do tabliczki pradziadka. I że to dobry moment, żeby opublikować esej, który napisałam o nim i o niej dziesięć lat temu. Opowiada także o przepowiedni, która naznaczyła los mojej rodziny. Która sprawiła, że jestem taką osobą, jaką jestem, ukształtowaną nie tylko przez swoje doświadczenie, ale i los przodków.

Czerwiec 2009
Przeglądając stare pamiętniki natknęłam się na słowa zapisane pod datą moich urodzin: „Zadzwoniła do mnie babcia i zapytała, ile kończę lat. Powiedziałam, że dwadzieścia trzy, a ona na to: mój Boże, ja miałam dwadzieścia cztery, gdy mnie wywieźli do Rosji. A potem to już koniec życia. Wróciłam po sześciu latach i byłam za stara na cokolwiek. A w każdym razie taka się czułam.”
Historia zaczęła się od beznogiego Rosjanina, którego spotyka na letnim balu moja prababka Wiktoria Iwaszkiewicz, kierowniczka szkoły w Mizoczu, małej miejscowości gdzieś na Wołyniu. Rosjanin nogę stracił podczas pierwszej wojny światowej, od starego Kirgiza, który uratował mu wtedy życie, zyskał za to inny dar – wróżenia z dłoni. Nie wiem, co skłoniło moją prababkę do rozpoczęcia z nim rozmowy. Być może współczucie, bo młoda żona Rosjanina wolała bawić się w tańcu niż opiekować kalekim mężem. Nie muszę tego jednak wiedzieć, mogę to pozostawić domysłom. Teraz liczy się tylko, że moja prababka siada z nim przy stole i zaczyna rozmowę. Jeszcze ważniejsze jest jednak to, co Rosjanin za chwilę powie. Czy jest tego świadom? Czy choć przez moment zastanawia się nad wagą niewypowiedzianych jeszcze słów? Czy może nie waha się, mówi ot, tak, co mu przychodzi do głowy, bo jest letnia noc, a ta młoda kobieta siedząca koło niego taka miła. Przyznaję, chciałabym wiedzieć jedno: czy jeszcze mu się to kiedyś zdarzyło. Czy był to jednorazowy przebłysk absolutu, czy może dar-przekleństwo, którym jak Kasandra obdarowywał tych wszystkich nieszczęsnych, stających na jego drodze? Nie powiedział wiele, tylko tyle, że moja prababka będzie mieszkała na Sachalinie, a jej syn trafi do kolorowego wojska.
Sachalin – rosyjska wyspa na Oceanie Spokojnym, w tamtych czasach niewyobrażalnie odległa od epicentrum moich korzeni. Wiele lat wcześniej cały reportaż poświęcił jej Antoni Czechow. Opisywał w nim system carskiego więziennictwa. Jednym z charakterystycznych tamtejszych widoków są trzy skały wystające z wody przy wybrzeżu, zwane „Trzema Braćmi”. Legenda głosi, że mogli oni opuścić wyspę pod warunkiem, że żaden nie obróci się za siebie. Jeden nie wytrzymał, a za karę skamienieli wszyscy trzej. Ku przestrodze tych, którzy będą próbowali stąd uciec.
Podejrzewam, że prababcia natychmiast zapomniała wróżbę beznogiego Rosjanina, tak jak zapomina się sny. Bo kto zawracałby sobie myśli dziką wyspą gdzieś na krańcach Azji, niedaleko odległej Japonii?

Rangę przepowiedni oceniamy jednak po fakcie. O ile mi wiadomo nikt z mojej rodziny nigdy nie gościł na wyspie Sachalin. Nie poznał chłodu jej zim, nie rozczarował zbyt krótkim latem. Nie zmagał się z tajgą, nie spłynął nurtem górskich rzek, nie kąpał się w licznych, choć płytkich jeziorach. Nie został jednym z trzech braci nierozsądnie (i egoistycznie!) odwracającym się za siebie. Zamiast tego los wygnał moich przodków do Kazachstanu. O którym moja babcia zawsze z uporem mówiła „Syberia”.
Kiedy powiedziałam jej, że spróbuję o niej napisać, obruszyła się. „Wygnana? Czy można o mnie powiedzieć, że zostałam wygnana? Wygnana to by było, gdyby mnie wyrzucili z Polski, a mnie z Polski zabrano.” A jednak ja myślę, że to było wygnanie, wyrwanie z korzeniami, wbrew jej woli i bez przyczyny. Następnie przesadzenie do byle jakiej doniczki, niedopasowanej, za rzadko podlewanej. Pozostawienie na granicy wegetacji. „A potem to już był koniec życia” – powiedziała przecież babcia i to też pozwala mi myśleć, że jednak została wygnana.
Tylko za co? Jej ojciec – mój pradziadek, Włodzimierz Iwaszkiewicz, urzędnik w cukrowni przy majątku Karwickich, miał szlacheckie pochodzenia, ale bliżej mu było do ludu. Co go nie ocaliło. W wigilijną noc 1939 roku został aresztowany przez NKWD.
Kilka lat później przyszło zawiadomienie, że zmarł w obozie pracy w Uchcie. Kiedy, tego z naszej rodziny nie wie nikt.
Jego żona, prababcia Wiktoria, ze swoimi rodzicami – moimi prapradziadkami Anną i Józefem Szymkowiakami, oraz swoją córką, moją babcią Zofią, była już wtedy dawno na wygnaniu w Kazachstanie. Było piękne lato, step spalony słońcem, suche, gorące powietrze, rozleniwiona natura. I prababcia Wiktoria taka nieobecna w tym wszystkim. Przeczuwała?

Czasem zastanawiam się, co by było, gdyby to mnie nagle w środku nocy dali czterdzieści minut na spakowanie, a potem wywieźli gdzieś, gdzie nigdy nie byłam i nigdy nie chciałabym być. Co bym ze sobą zabrała? Pewnie jak one – same niepotrzebne rzeczy. Garnki – a co tam można było gotować? Biżuterię – komu ją miały sprzedawać? Rosyjskie książki – nie mogły ich czytać. Prababcia zapomniała okularów i nie widziała druku, a babcia nie znała jeszcze cyrylicy.
Trzeba było pakować mydło, naftę, igły i nici do cerowania, chusteczki… Niedoceniane przedmioty codziennego użytku. Nudne. Niezauważane. Przyziemne. Czy jesteśmy w stanie docenić taką na przykład chusteczkę? Dzisiaj nawet babcia chowa ją wstydliwie w zagięciu rękawa. A tam, na wygnaniu, był to towar cenny. Dla którego warto ryzykować. Tak jak wtedy, gdy zerwała się śnieżna burza, a mimo to moja babcia postanowiła zboczyć z drogi, by złapać ten skrawek materiału, który z rąk wyrwał jej wiatr. I potem próbowała trafić przez oślepiającą biel z powrotem na drogę, ale droga przestawała istnieć, tonęła w powodzi śnieżnych płatków. A gdy zniknęła i stawało się pewne, że to już koniec, nagle w całej tej totalnej śnieżycy rozbrzmiało bzyczenie komara. Umieram, pewnie w takiej sytuacji przemknęłoby mi przez myśl, umieram i mam omamy albo już umarłam i jestem w świecie, gdzie nic nie jest oczywiste. Ale moja babcia nie zdążyła nawet odgonić komara, by jej nie ukąsił, bo oto okazało się, że to wcale nie komar, tylko dzwoneczek przy dyszlu wołu, a ona sama jest z powrotem na drodze i spotyka sanie z człowiekiem gotowym ją uratować.
Cud? Były i inne. Gdy podczas robót w polu w świeżo zaoranym czarnoziemie zginęła część pługa (po ukraińsku hystok) pewnym wydawało się, że za sabotaż trafią wszyscy do łagru. Przejechali kilkanaście metrów, zanim się zorientowali. Nie było szans, by go odnaleźć. „Nawet ten twój Bóg nam nie pomoże” – powiedział do babci butny, nastoletni Ukrainiec, z którym pracowała i było to najłagodniejsze z bluźnierstw, którym ją tego dnia uraczył. „Czy przestaniesz bluźnić, gdy znajdę tę część?” – spytała. Po czym pewnie wsadziła rękę po łokieć w rozpulchnioną ziemię, modląc się z całych sił, aż poczuła pod palcami upragniony chłód metalu. Hystok.
A kiedy któregoś dnia poczuła się źle, postanowiła w nocy wrócić do wsi, do swojej matki, mojej prababki. Szła przez step, a na jej spotkanie wybiegła horda dzikich, wygłodniałych psów. Przewodnik stada obwąchał ją, a potem dał sygnał pozostałym. Ich miarowe oddechy i lśniące w świetle księżyca oczy towarzyszyły babci aż do samej wsi. Psy nie rzuciły się na nią. Odprowadziły ją, bo wiedziały, że nie należy już do świata ofiar, tylko do świata naznaczonych – piętnem tyfusu plamistego.
Krótko przed powrotem do Polski na pytanie pewnej kobiety, która zobaczywszy medalik na jej szyi zdziwiła się: „pani taka wykształcona, a w Boga wierzy?”, babcia odpowiedziała: „ja nie wierzę, ja wiem”.
Beznogi Rosjanin też wiedział.
Syn prababci, mój wuj Ignacy, z niewoli rosyjskiej trafił do 2. Korpusu Polskiego pod dowództwem generała Andersa. Walczył w ramach sił Aliantów Zachodnich razem z przedstawicielami wszelkich kultur i narodowości.
Jeśli chodzi o drugą część przepowiedni…
Sachalin – to była nazwa dzielnicy, w której prababcia z babcią mieszkały od pierwszego dnia przez cały okres swojego wygnania na Kazachstan. Na tym nie koniec. W latach dziewięćdziesiątych po raz pierwszy pojechałam z rodzicami do Rosji, wodolotem z Krynicy Morskiej do Kaliningradu. Pierwszym, co po zejściu na rosyjski ląd ukazało się moim oczom, był wielki biały statek o nazwie Sachalin.
