
Od lewej: Nutri Filler Filorga, Vitamin Enriched Base Bobbi Brown, Creme de La Mer. Z przodu tubka Ceramidin Dr Jart.
To, że książki bywają niebezpieczne, wiadomo nie od dziś. Mogą cię nauczyć wierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia, odważnie sięgać po to, o czym marzysz, ruszać w pełną przygód podróż w nieznane, ewentualnie bać się klauna wyłaniającego się z kanałów. Mogą cię też nauczyć… kochać kosmetyki. To mój przypadek. Krem Azazella z „Mistrza i Małgorzaty” na zawsze sprawił, że nie jestem w stanie przejść obojętnie obok perfumerii.
Mój ulubiony i najlepiej zapamiętany fragment „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa to rozdział „Krem Azazella”. Małgorzata, w płaszczu kąpielowym narzuconym na nagie ciało i czarnych, zamszowych pantoflach, czeka aż wybije dziewiąta trzydzieści, by wsmarować w siebie otrzymany od Azazella krem. Gdy wskazówki zegara mijają dziewiątą dwadzieścia dziewięć, sięga po złote puzderko (czytając ten fragment dwadzieścia lat temu, po raz pierwszy poczułam słabość do luksusu). Krem jest tłusty i żółtawy, pachnie lasem i ziołami z bagnisk. A gdy Małgorzata zaczyna wsmarowywać go sobie w policzki, czoło, a w końcu całe ciało, okazuje się, że ma niezwykłe właściwości. Odmładza (a oprócz tego pozwala jej latać i czyni niewidzialną, choć akurat tymi właściwościami nie będę się teraz zajmowała). Zachwycona Małgorzata, raz po raz pokrzykując „To mi krem! To mi krem!” naga siada na oklep na kij od szczotki i odlatuje w dal, ku konsternacji sąsiada Nikołaja Iwanowicza.

Truizmem jest napisać, że książki, które czytałam w młodości, mnie ukształtowały. Jednak jeśli chodzi o pielęgnację i towarzyszące jej rytuały, przysięgam: nic nie wpłynęło na mnie bardziej niż „Mistrz i Małgorzata”. Choćby samo szykowanie się na wielkie wyjście – obowiązkowo w szlafroku narzuconym na gołe ciało, z ciuchami porozrzucanymi w artystycznym nieładzie po całym pokoju. Z kosmetyków najbardziej lubię kremy, ich słoiczki, zapachy, konsystencje i to uczucie, gdy wtapiają się w skórę, czynią ją aksamitnie gładką. Najlepiej, gdy są tłuste, żółtawe, pachnące ziołami. Trochę czarodziejskie. Za każdym razem, gdy zaczynam nowy słoiczek, tli się we mnie nadzieja – a może to będzie właśnie ten, który sprawi, że wypięknieję, moja skóra stanie się świetlista, moje ciało nie z tej ziemi? Tak, jest taka część mnie, która chce w to wierzyć (śmiech).

Można by pomyśleć, że o taki krem wcale dziś nie trudno i nie trzeba do tego pomocy diabła, tylko odpowiednich funduszy. Co drugi krem na półce w perfumerii niesie ze sobą jakąś obietnicę. Może odmłodzić o dekadę lub dwie, rozprostować zmarszczki, napiąć i ujędrnić skórę, dodać jej promienności jakbyś właśnie wróciła z wakacji albo się zakochała. Co odważniejsi producenci szczycą się, że ich preparaty dają efekt botoksu lub liftingu. Sęk w tym, że to nieprawda.

Jako dziennikarka beauty przetestowałam w swojej kilkunastoletniej karierze naprawdę mnóstwo kosmetyków. Na tyle dużo, by móc powiedzieć, że jeśli chodzi o usuwanie oznak upływającego czasu, nie ma kremu, który wygra z igłą lekarza medycyny estetycznej czy skalpelem chirurga. Żaden krem nie ma szans usunąć zmarszczek, bo jego efekty ograniczają się wyłącznie do naskórka. Tymczasem naskórek ma około 0,1 milimetra grubości. Krem może poprawić jego nawilżenie i odżywianie, a czasem wpłynąć na jego gładkość i pogrubienie (np. jeśli zawiera gwiazdę substancji anti-aging, czyli retinol), ale nigdy nie przeniknie głębiej: do skóry właściwej, powięzi czy mięśni (a to również ich kondycja decyduje o naszym wyglądzie w dojrzałym wieku – stąd popularność ćwiczeń na twarz, choćby jogi twarzy). Owszem, może zawierać składniki, które w momencie aplikacji błyskawicznie poprawią wygląd skóry: zmniejszą pory czy wygładzą drobne bruzdy. Problem w tym, że te składniki, zazwyczaj silikony, są bardzo słabo biodegradowalne i mają podobny, destrukcyjny wpływ na środowisko i zdrowie, co mikroplastik. Do tego ich efekty utrzymują się do chwili, gdy zmyjesz je ze skóry, czyli o permanentnym odmładzaniu nie ma mowy. Wszelkie zaś inne składniki, cząsteczki godne laboratorium NASA, którymi lubią chwalić się marki kosmetyczne, być może mają działanie udokumentowane badaniami, ale w prawdziwym życiu i dla twoich oczu działanie to będzie tak subtelne, że praktycznie niezauważalne.
Dziś nie do końca godzę się też na to, że na głębszym poziomie koncerny kosmetyczne sprzedają nam iluzję młodości bazując na naszym odwiecznym lęku przed przemijaniem. Naprawdę chcemy się na to łapać? Jeśli już mam gdzieś zostawiać swoje egzystencjalne lęki, to wolę na kozetce u terapeuty, a nie w perfumerii. Poza tym – dlaczego uważamy, że zmarszczki są brzydkie? Przecież to mapa naszych emocji i przeżyć, życiowej mądrości, którą udało nam się zgromadzić. Jako mała dziewczynka z uwagą przyglądałam się pomarszczonej twarzy babci. Wtedy jej zmarszczki wydawały mi się fascynujące. Nie klasyfikowałam ich jako brzydkie czy ładne.

Nie wierzę więc w odmłodzenie za pomocą kremów, ale jednocześnie nie potrzebuję obietnicy wiecznej młodości, żeby wciąż je lubić. Pielęgnacja to dla mnie rytuał, który dostarcza mi zmysłowej przyjemności. Magiczna chwila Małgorzaty tuż przed tym, nim chwyci szczotkę i przy dźwiękach walca odleci w dal. Krem, koniecznie aksamitny i gęsty, ma otulić moją suchą skórę i sprawić, że poczuje się ukojona, mniej napięta. Staje się pretekstem do krótkiej wędrówki dłoni po twarzy, odzyskaniem kontaktu z samą sobą. Jest czymś miłym, błogim i pachnącym, co pozwala mi dobrze zacząć i zakończyć dzień.
A oto kremy które od jakiegoś czasu najbardziej lubię i do których najchętniej wracam.
Ceramidin, Dr Jart

Koreańskie cudo, jak sama nazwa wskazuje, napakowane ceramidami. Czym są ceramidy? Substancjami tworzącymi warstwę lipidową naskórka. Gdy ta ma ich za mało (= jest bardzo sucha, tak jak moja), można próbować dostarczyć ich z zewnątrz, co potwierdzają dermatolodzy. Ceramidin fenomenalnie koi przesuszenie skóry, niweluje bardzo nieprzyjemne uczucie napięcia i dodaje jej miękkości. Gdy nałożę go na noc, rano wygląda świetnie – jest ukojona, promienna, bez niedoskonałości. Jest przy tym taki bezpretensjonalny. Ma minimalistyczną, ale dizajnerską tubkę, beżowy kolor, fajny, lekko ziołowy zapach. Lubię go. Do kupienia wyłącznie w Sephorze.
Creme de La Mer

Mówiłam już, że mam słabość do luksusu? Mam, chociaż lubię luksus bez ozdobników. Ten krem to niby nic rewolucyjnego: biały, bardzo gęsty, o typowo „kremowym” zapachu. Trzeba go rozgrzać między dłońmi, by zmienił konsystencję i był w stanie wsiąknąć w skórę. Efekt, w moim wypadku, jest wart grzechu (i wydanych na niego pieniędzy): gładka, promienna, świetnie odżywiona skóra. Krem nie zapycha, więc rano budzę się bez najmniejszej niedoskonałości. Lekko nabłyszcza skórę, ale ja ten efekt akurat bardzo lubię. Swoje supermoce zawdzięcza tzw. kompotowi z alg. Ja mu wierzę. P. S. Na zdjęciu jest słoiczek z limitowanej edycji vintage inspirowanej jednym z pierwszych opakowań kremu, bo taki akurat miałam pod ręką. W sklepach pojawiła się właśnie nowa edycja limitowana zaprojektowana przez fotografa Mario Sorrenti i jego córkę Grey Sorrenti. Może kiedyś dołączy do mojej kolekcji.
Vitamin Enriched Face Base, Bobbi Brown

Supermakijażystka Bobbi Brown oprócz podkładów doskonałych stworzyła też własna linię produktów pielęgnacyjnych. Równie świetnych! Już samo otwieranie słoiczka tego kremu jest przyjemnością – dzięki nakrętce z emblematem trochę jak z Hogwartu. W środku znajduje się kosmetyk o konsystencji creme brulee (w składzie ma boskie masło Shea) o apetycznym, cytrusowym, nieinwazyjnym zapachu. Moja sucha skóra spija go w mig, a po aplikacji się nie świeci. Kompletnie się nie dziwię, że to bestseller marki.
Nutri-Filler, Filorga

Ma konsystencję jogurtu greckiego i błogo odświeża przesuszoną skórę. U mnie świetnie sprawdza się zimą, zwłaszcza po zejściu ze stoku, gdy skóra jest podrażniona od wysiłku i zimnego powietrza. Za każdym razem, gdy nakładam go na twarz, mam poczucie, że robię dla niej coś bardzo rozpieszczającego. Uwielbiam go też za zapach, charakterystyczny dla większości produktów Filorgi (jeśli go nie znacie, sprawdźcie go przy okazji najbliższej wizyty np. w Sephorze).