
fot. Moon & Earth Retreats
Dla jednych to sport ekstremalny, dla innych podwodna medytacja. Freediving czyli nurkowanie na wstrzymanym oddechu stał się dla mnie pretekstem do pracy nad bujną wyobraźnią, która rysowała najstraszliwsze scenariusze. W efekcie dał mi cudowne poczucie totalnej wolności i lekkość unoszenia się w błękicie. Zanim jednak do tego doszłam, musiałam zmierzyć się tym, co notorycznie uprzykrza mi życie – lękiem.
Marzyłam o nim od dłuższego czasu. W zasadzie odkąd siedem lat temu na jodze poznałam Emilię Białą, wicemistrzynię świata i ośmiokrotną mistrzynię Polski w nurkowaniu na wstrzymanym oddechu. Spodobało mi się, jak opowiada o freedivingu. Że nie jest to dyscyplina czysto fizyczna, ale przede wszystkim praca z umysłem, który narzuca nam swoje ograniczenia i blokady. – Nurkowie sprzętowi nurkują po to, by podziwiać świat podwodny, zaś freediverzy, by zajrzeć w głąb siebie – powiedziała mi kiedyś Emilia. Co mogłabym w sobie zobaczyć? Chciałam to sprawdzić.

Podwodna wolność
Kiedy więc w zeszłym roku Emilia ogłosiła, że wraz z Moon & Earth Retreats organizują kurs freedivingu w Amed, nurkowej mekce na moim ukochanym Bali, czułam, że muszę wziąć w nim udział. W kwietniu ruszyliśmy z Michałem do Indonezji. Nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać, oprócz tego, co wyczytałam i o czym opowiadała mi Emilia. Dla niektórych freediving jest sportem ekstremalnym, dla innych podwodną medytacją (to podejście jest mi bliższe). Podobno każdy człowiek, bez specjalnego przygotowania, jest w stanie wytrzymać pod wodą trzy minuty. Pytanie, po co to robić? Na pewno dla poczucia wolności i swobody. Pływając bez ciężkiego sprzętu nie musimy się specjalnie przygotowywać do nurkowania, pilnować ilości powietrza w butli, uważać na różnice ciśnień podczas wynurzeń i czas spędzony na głębokościach poniżej 36 metrów. Możemy za to wskoczyć do wody, kiedy tylko chcemy, wziąć głęboki wdech i zanurzyć się w niebieskości. Co więcej, ograniczać nas będzie nie tyle zużywający się tlen, co głowa, która może układać różne scenariusze. Czas pod wodą bywa treningiem uważności, pozwala obserwować reakcje ciała i pojawiające się myśli. Działa również uspokajająco, bo im bardziej zrelaksowani i wyciszeni będziemy, tym lepiej nam pójdzie – nasz organizm będzie wolniej zużywał zapasy tlenu. Wreszcie, zyskujemy dostęp do tajemniczego, podwodnego świata. Pływając nad rafą wśród ryb w najbardziej nieprawdopodobnych kolorach i wzorach albo dryfując w wielkim błękicie możemy zaspokajać potrzebę piękna i przestrzeni, a wręcz doświadczać bliskości z absolutem. A wszystko to spotyka nas w ciągu zaledwie kilku minut.

Lęk zamiast zen
Brzmiało to dla mnie magicznie, tymczasem podczas pierwszych dni kursu nie doświadczyłam żadnego z opisanych powyżej stanów. Wprost przeciwnie – wynurzałam się z wody po kilku sekundach, przerażona, z sercem bijącym jak oszalałe i zamrażającym całe ciało uczuciem lęku, którego przyczyny nie byłam w stanie określić. Nocą spałam niespokojnie, śniły mi się koszmary i wybudzały ataki paniki. Przed każdym zejściem do wody łapały mnie bolesne skurcze brzucha. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie porwałam się na coś kompletnie nie dla mnie. W głębi ducha czułam jednak, że nie warto rezygnować, bo wtedy ominie mnie coś niezwykłego, o czym się naczytałam i nasłuchałam. Podskórnie czułam, że ten lęk, paraliżujący, nie dający mi spać, nie pozwalający doświadczać, blokujący przed działaniem, nie może mnie zdominować. Bo jeśli mu na to pozwolę, zdominuje inne dziedziny mojego życia.

Pierwszy krzyk
Nurkowaliśmy w zatoce Jemeluk, u podnóża wulkanu Agung, świętej góry Balijczyków. Zbliżała się pełnia Księżyca, więc woda była wzburzona, mętna i brunatna. Emilia zrzucała w toń obciążoną linę, po której, na wstrzymanym oddechu, mieliśmy zsuwać się w dół. Wyobraźnia podsuwała mi swoje scenariusze. Miałam wrażenie, jakbym miała zejść nie w wielki błękit, a do szybu kopalni, w otchłań, z której nie ma odwrotu. Brałam dwa głębokie wdechy i wydechy, wstrzymywałam trzeci i podejmowałam kolejną próbę zejścia choć metr w dół. Po kilku sekundach wynurzałam się jednak w panice. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ten łapczywy wdech, który brałam na powierzchni, jest jak pierwszy krzyk po narodzinach, a ja, wynurzając się w stronę światła za każdym razem odtwarzam swoje doświadczenie porodu. Czy tak było? Być może. Lęk, który się wtedy ujawnił, noszę w sobie od zawsze. Odzywa się przy byle okazji, często z zupełnie nieadekwatnego powodu. Dopiero doświadczenie freedivingu uświadomiło mi, jak jest silny. Odkryłam też jednak, że jestem w stanie go przekroczyć. Działać, mimo że jest. Nie pozwalać mu sobą rządzić i powstrzymywać od realizowania tego, czego pragnę.


Odruch syreny
By jednak do tego dojść, musiałam najpierw przepracować parę kwestii w głowie i ciele. Najpierw na poziomie racjonalnym. Nurkowanie na wstrzymanym oddechu to naturalny stan dla naszego ciała. Jako ssaki wyposażeni jesteśmy w tzw. odruch nurkowy ssaków, który pozwala nam wytrzymać pod wodą nawet kilka minut. Uaktywnia się m.in pod wpływem kontaktu twarzy z zimną wodą oraz zwiększonej zawartości dwutlenku węgla w organizmie. Sprawia, że spowalnia bicie naszego serca oraz tempo metabolizmu – wszystko po to, by organizm zużywał jak najmniej tlenu. Krew odpływa z kończyn, aby zaopatrzyć w tlen kluczowe dla naszego przetrwania serce, płuca i mózg. To wszystko są procesy, które podarowała nam matka natura, byśmy mogli cieszyć się doświadczeniem przebywania pod wodą.
Freediving wymaga też od nurkującego totalnego rozluźnienia. Im bardziej zrelaksowana będę, a moje ciało pozbawione napięć, tym dłużej wytrzymam pod wodą. Lęk jest totalnym zaprzeczeniem tego stanu, bo sprawia, że ciało się usztywnia. Trzeciego dnia kursu poszłam jednak na wyjątkową sesję yin jogi. Wprowadziła mnie w stan otulenia, błogości i miękkości, który utrzymał się aż do następnego dnia. Emilia przeprowadziła lekcję w basenie, podczas której wytrzymałam pod wodą nie kilka, a całe czterdzieści sekund, aż do pojawienia się pierwszych kontrakcji (czyli skurczów przepony, które również są naturalną reakcją naszego ciała na wstrzymanie oddechu). To był przełom. Tam pod wodą poczułam, że wystarczy przeczekać bardzo nieprzyjemny moment lęku, by doświadczyć stanu spokoju i absolutnego zaufania własnemu ciału. Które potrafi wiele, wystarczy mu tylko na to pozwolić. Pozwoliłam i jeszcze tego samego dnia przepłynęłam w basenie 40 metrów na wstrzymanym oddechu. Wieczorem poddałam się wspaniałemu masażowi w wykonaniu Magdy Cymanek z Elemental (jeśli przypadkiem będziecie kiedyś po drugiej stronie globu, bardzo wam ją polecam!), który sprawił, że mój pospinany układ nerwowy całkowicie się odprężył. Następnego dnia nurkowaliśmy nad wrakiem porośniętego rafą statku. Były spore fale, ale mimo to schodziłam głęboko pod wodę, czując się jak syrena wśród bajecznie kolorowych ryb. Wynurzałam się na powierzchnię tylko po to, by stwierdzić, że na górze są chmury i wiatr, i by znów dać nura w głąb nieskończonego, błękitnego spokoju.

W stronę spokoju
Ostatniego dnia kursu zeszłam siedem metrów pod wodę, po tej strasznej linie prowadzącej w bezkres. Nie wydawała mi się jednak już tak przerażająca, może dlatego że pełnia Księżyca minęła, a woda uspokoiła się i z powrotem stała się błękitna. Słońce zachodziło nad zatoką Jemeluk i powoli chowało się za Agungiem, z brzegu niósł się dźwięk gamelanu, rozmowa rybaków i śmiech skaczących przez fale dzieci. Zdjęłam płetwy i boso zsunęłam się po linie. Wokół mnie był wielki błękit, a ja stawałam się jego częścią. Woda zmysłowo oblewała moje ciało, mój umysł zestrajał się z mądrością oceanu. Słyszałam tylko bicie swojego serca i spotykałam się sama ze sobą. Tą zalęknioną i tą odważną. Potem odwróciłam się na linie i spojrzałam w górę, gdzie przez taflę wody przebijały promienie słońca i małe, z tej perspektywy, sylwetki moich towarzyszy. Zawahałam się na moment. Tu na dole czułam się bezpiecznie i spokojnie. Jednak po chwili, podciągając się na linie, popłynęłam na powierzchnię ku temu, co nieznane, po swój pierwszy wdech.
